Polska, Piaski

na krańcu Polski

18 września 2006; 324 przebytych kilometrów




piaski



O wpół dziesiątej poszliśmy na autobus do Piasków.

Po drodze jechaliśmy przez najwyższą górę na mierzei - Wielbłądzie Wzgórze. Nie spotkaliśmy ani jednego samochodu. Kierowca najpierw gadał z jakąś Wiesią, a potem liczył pieniążki w kasie. Na południu prześwitywał zalew.

Po pół godzinie byliśmy już w Piaskach. Weszliśmy na chwilę do sennego portu. Rybacy akurat wypływali łódką. Niektóre łajby miały silniki jakby z muzeum wyjęte. Na boku suszyły się sieci.

Ruszyliśmy na wschód, nad zalewem w stronę ruskiej granicy. Nie byłam jeszcze w nadmorskiej miejscowości, gdzie kończy się droga. Najpierw asfalt zamienia się w betonowe płyty, a dalej są już tylko leśne ścieżki. Szliśmy sobie u stóp wydmy, poza odgłosami przyrody nie było słychać nic. Były czerwone muchomorki. I papierówki. Minęliśmy wieżę strażniczą. Przed granicą drogę zagradzał płot, że niby strefa leśna, ale jak poszliśmy wzdłóż niego, to dalej były niebieskie tabliczki.

Wyszliśmy na plażę. A tam płot nawet w morzu się nie kończył, jakby ktoś chciał, to by mógł spokojnie przejść. Podoba mi się, że na mierzei wszystkie wyjścia na plażę są ponumerowane, my znaleźliśmy się przy numerze jeden : )
Piaseczek cudowny. Zabrałam się od razu za wypatrywanie bursztynków. Nadziei wielkiej nie miałam, bo szukam już i szukam tyle czasu i nic kompletnie. A tu ledwie się schyliłam, przed oczami zaświeciły mi złote drobiny! Były maleńkie, ale jaką miałam radochę! Pierwsze w życiu własnoręcznie znalezione bursztynki! Okazuje się, że trzeba wiedzieć w czym szukać (dotąd jak szukałam, to zawsze między kamieniami), no i trafić we właściwe miejsce. Nie powiem, wiele pomogła mi książka Chmielewskiej : ) Jak szliśmy dalej, to uzbierała się tego cała kupka. Co prawda to takie maleństwa, jak się na obrazki bierze, albo na nalwekę, ale tak się cieszę, że mogłam sobie wreszcie bursztynki uzbierać!

Poszliśmy w stronę Piasków. O ile w Krynicy ludzi tłum, to tu prawie nikogo, w porcie tylko dwa stanowiska, gdzie ktoś się opalał. Podobało mi się to. A pogoda była cudna, jeszcze nad zalewem wciągnęłam na siebie krótkie spodenki. Kto by pomyślał, w połowie września!
W porcie weszliśmy jeszcze do miasteczka. Z powrotem na plaży usiedliśmy na chwilę w jedynej knajpce, żeby coś zjeść. I akurat znów trafiliśmy, że rybacy wypływali rozstawiać sieci. Tu musieli użyć wyciągarki. Fajnie.

Planując tą wycieczkę, policzyłam sobie, że koło czwartej powinniśmy być już z powrotem w Krynicy, ale tak się stało, że po trzeciej wychodziliśmy dopiero z Piasków. Nie spieszyło nam się, no bo niby dokąd? Po drodze wciąż jeszcze zbierałam bursztynki.
I tak, jak kawałek za Piaskami spotkaliśmy jeszcze ostatniego faceta, tak aż do samej Krynicy byliśmy całkiem sami. Tylko morze, my i ptaszki. I zdechłe meduzy, hi hi, których znów było pełno. Ciepło było, więc szłam w morzu.
Było cudownie, choć byłam zmęczona cholernie. W końcu zrobiliśmy dziś grubo ponad piętnaście kilometrów. A Krynicę poznaliśmy z daleka wcale nie po świetle latarni (której z plaży niestety nie widać), ale po tłumie ludzi. Tak mnie jakoś obrzydzenie wzięło, bo naprawdę z daleka to jakoś niefajnie wyglądało po tym odludziu, którym szliśmy.

Czekała na nas jeszcze jedna niespodzianka. Na plażę wyszła foka! Śliczna, łaciata uchatka! Zastanawiałam się, czy by nie zadzwonić do fokarium na Helu, ale okazało się, że ktoś już dzwonił i to właśnie oni ją wypuścili. Foka podobno nie lubi tłumu, ale wciąż chyba jest otoczona ludźmi, którzy jej fotki robią. Szkoda, że już tak ciemno było, bo nie chciałam jej lampą denerwować, a bez lampy kiepsko. No nic, poszliśmy jeszcze na gofra (w końcu się doczekałam) i lody i do domu. To był bardzo fajny dzień!